Moja kariera w zawodzie rozpoczęła się zaraz po uzyskaniu tytułu fizjoterapeuty po licencjacie. Niby wyższe wykształcenie, ale to wciąż tylko 3 lata szkoły, a doświadczenie… dość marne. By nie napisać - żadne. Wiele staży, odbytych praktyk było za mną, ale to nic w „prawdziwej”, odpowiedzialnej pracy fizjoterapeuty. To przecież ten zawód obecnie przeżywa swego rodzaju „boom” oraz ogromny popyt na potrzeby funkcjonowania społeczeństwa. Tak naprawdę w każdym okresie naszego życia fizjoterapia lub szeroko pojęta rehabilitacja ma kolosalne znaczenie! Mówi się, że to my jesteśmy od powrotów do zdrowia po urazach, po różnych wypadkach czy niepożądanych zdarzeniach losowych. O takim incydencie też będę chciał Wam napisać i opowiedzieć. Takie sytuacje jak opisane dziś, nauczyły mnie właśnie aby być mocno elastycznym w swojej pracy i niczego nie zakładać na „na pewno”.
Nie będę ukrywał, że od początku okresu szkoły licealnej planowałem zostać fizjoterapeutą. Po co o tym wspominam? Po to aby móc znaleźć w sobie nie tylko „zwykłego” wykształconego pracownika, ale również „pasjonata” swojego zawodu i swojej wymarzonej pracy. Ja również w sytuacji wyboru kierunku studiów zadawałem sobie to magiczne pytanie: „Co będę robił zawodowo gdy ukończę szkołę?”. Od najmłodszych lat uprawiałem sport w szeroko rozumiany sposób, bardziej zawodowo – pływanie; zaś amatorsko - piłkę nożną, czy wszechobecną w moim rodzinnym mieście - koszykówkę. I to stąd urodził się pomysł, aby swój zawód oprzeć na zainteresowaniach z dzieciństwa, czyli sporcie. Wtedy również wybrałem kierunek studiów, jako zawód który przyniesie mi szczęście we własnym życiu. Powiedziałem sobie: „Będę fizjoterapeutą w swoim klubie z rodzinnego miasta”. Akurat dotyczyło to drużyny koszykarskiej – Anwilu Włocławek. Los tak chciał, że nie udało mi się trafić do tego konkretnego klubu, gdyż na studia magisterskie i układanie swojego prywatnego życia „wylądowałem” w mieście Wrocław. Początki były trudne. Niepełne wyższe wykształcenie, brak doświadczenia i perspektywa szukania pracy w obcym mieście… Zapytacie się po co on o tym wszystkim pisze? A otóż po to, by opowiedzieć historię znalezienia się w klubie, w którym spotkało mnie tak wiele niesamowitych historii i nieprzewidywalnych zdarzeń. WKS Śląsk Wrocław – to potęga w wielu dyscyplinach sportowych. Piłka nożna, koszykówka, piłka ręczna, lekkoatletyka czy chociażby pływanie, do którego trafiłem również „trochę z przypadku”. To w tym klubie spotkało mnie właśnie to ciekawe zdarzenie… To klub, w którym byłem rzucony od razu na głęboką wodę. Dosłownie i w przenośni - na wodę, w której trenowali mistrzowie Polski, rekordziści Polski i olimpijczycy. To naprawdę trudne zadanie odnaleźć się wśród tak wybitnych osobistości i od razu mieć za cel: „Usprawnić tak szybko by nie trzeba było rezygnować z jakiegokolwiek treningu”. Zadanie piekielnie trudne, zwłaszcza jak na takiego „świeżaka” po studiach, ale jakże motywujące!
Powyższa motywacja to właśnie czynnik, który kierował mnie przy działaniu dokładnie 15 grudnia 2011 r. Płynąca wówczas sztafeta kobiet klubu WKS Śląsk Wrocław zdobywa srebrny medal Mistrzostw Polski! Pełna radość, szczęście i zdarte gardło od dopingu. Tylko to małe ale… płynąca na przedostatniej zmianie zawodniczka (specjalnie nie wymieniam jej imienia i nazwiska ze względu na brak akceptacji upowszechniania jej danych) dopływając do ściany, finiszując, niefortunnie zrobiła przeprost w stawie łokciowym. Niby powszechny uraz, lecz w tym przypadku niestety dość poważny. Po chwilowej euforii dostałem informację:, „Tomek! Leć coś się stało na wyścigu”. Szybko zabrałem ze sobą worek z lodem oraz spray do natychmiastowego uśmierzania bólu. Niestety , ból ogromny, wstępna diagnoza lekarska obecnego doktora na zawodach – możliwe złamanie kości przy stawie łokciowym. Informacja na tyle frapująca, że to był pierwszy dzień Mistrzostw Polski! A te mają potrwać jeszcze 4 dni. W jednej chwili wszystkie starty indywidualne jak i sztafetowe pływaczki mogą zostać odwołane… Tymczasem zawodniczka opuściła pływalnię karetką, udając się do najbliższego szpitala. Przyjęcie na SOR i przemijające minuty w oczekiwaniu na bezpośrednie przyjęcie. Minuty jakże smutne, ale i zarazem ciekawe ze względu na postawioną diagnozę. Mija pół godziny , godzina, aż ostatecznie zostajemy przyjęci na głębszą i dokładniejszą diagnozę. Wykonane zdjęcie RTG… i odczyt… ostateczna diagnoza… a u nas co raz wyższy puls i niespokojne kołatanie serca. „Nie ma złamania” – słyszymy. Pojawiają się pierwsze uśmiechy na twarzy, pozytywne myśli zaczynają powracać po niedawnych „czarnych chmurach”, które psuły nasz nastrój przez ostatnie kilka godzin. Tylko co dalej? Zapytać by się mógł każdy z czytelników. Od tego momentu zaczęła się ogromna walka z czasem, z własnymi słabościami, z milionami niewiadomych pytań i rozterek – „Co będzie dalej ze mną, czy jeszcze będę mogła pływać?”. Pytanie na tyle trudne, na ile trudny wydawał mi się to nie tylko przypadek medyczny, ale również psychologiczny. Wspólnymi siłami chcieliśmy tego powrotu. Ja wiedziałem, że z urazem sobie poradzę – w końcu byłem wykształconym fizjoterapeutą, ale nie wiedziałem na ile i jak szybko uda nam się usprawnić. Z drugiej strony nie wiedziałem, na ile moja zawodniczka będzie zmotywowana do wspólnej pracy. To był długi wieczór… powrót ze szpitala, szybki, bardzo późny posiłek…. i dalsza praca. O ile pamięć mnie nie myli sama terapia trwała do około 1-2 w nocy. Tak bardzo mi zależało na tym by moja zawodniczka mogła być już jako zdrowa, ale jeszcze na tych samych zawodach! Następnego dnia - cały 16 grudnia - starty zawodniczki decyzją trenerów zostały anulowane. To było za wcześnie na podjęcie próby ruchu! A co dopiero na przepłynięcie w pełnej mobilizacji i gotowości startowej! Wielkie szukanie pomocy wśród innych terapeutów… wyszukiwanie bardzo ciekawych technik usprawniania. Zapamiętana w szczególności ta wykonana przez znajomego terapeutę z AZS AWF Warszawy. Zapamiętana ze względu na towarzyszący ból zawodniczki i nieprawdopodobny szybki efekt terapeutyczny. Oczywiście konsultowana ze mną w celu możliwości łączenia jej z moimi zabiegami. 17 grudnia - główny dzień startów i główny wyścig indywidualny, na którym miała być walka o medale, a może nawet o Mistrzostwo Polski? Rywalki niezwykle groźne, już mocno utytułowane. „Nie ma co… trzeba próbować” – usłyszałem z ust mojej zawodniczki. Słowa na tyle niemożliwe i nieprawdopodobne, że po takim zdarzeniu zaistniałym 2 dni wcześniej, nawet najwięksi optymiści mogliby zastanawiać się nad jej startem. Czas rozgrzewki, pozostaje jakieś 2 godziny do startu… niestety… powrót z basenu z grymasem bólu na twarzy. Mówię: „Trudno… nie daliśmy rady, najwyżej się wycofasz”. Wtem usłyszałem: „Zaskoczymy, spróbuję popłynąć… ale bez użycia rąk…”. Moje zdziwienie było na tyle wielkie, że mimo, iż byłem byłym pływakiem, nie wiedziałem, że przepisy pozwalają płynąć dystans 50 metrów stylem grzbietowym bez użycia rąk. To było coś niezwykłego i fantastycznego, móc obserwować ten start i przepłynięty dystans na samych nogach! Uzyskany czas może nienajlepszy, ale dał przepustkę i awans do popołudniowego półfinału. Byłem taki dumny i podekscytowany ale i zarazem zaniepokojony. Co będzie dalej? Intensywny poranek po starcie i mnogość terapii do popołudnia, pozwoliły myśleć optymistycznie. Pierwszy start, półfinał… oglądając wyścig widziałem tą ogromną niepewność. Pamiętam jak euforycznie powiedziałem: „Jest….udało się!”. Moja zawodniczka, na moich oczach kwalifikuje się z 4 czasem do finału, płynąc już pełnym, pięknym, stylem. Po kilku godzinach regeneracji i oczywistej odnowy biologicznej przyszedł czas na finał. Finał, który 3 dni wcześniej był praktycznie punktem pewnym w jej programie startów. Tego dnia ten finał, był nie tylko rywalizacją sportową, ale w dużej mierze rywalizacją psychologiczną i chęcią wyjścia z beznadziejnej sytuacji zdrowotnej. Niestety finał zakończony, podobnie jak półfinał na 4 miejscu , najbardziej nielubianym przez sportowców. Nie psuło nam to jednak humorów, a każdy kolejny start to była wielka radość i entuzjazm, związany z przekroczeniem ogromnych barier i niedogodności losu. To była niezwykła lekcja pokory, ale również nauka cierpliwości i pełnego zaangażowania ze wszystkich stron. Ta historia, być może będzie dla Was ogromnym „kopniakiem motywacyjnym”, aby to co robimy przynosiło nam sukces, satysfakcję i dumę!
Pisząc ten felieton jesteśmy u progu Mistrzostw Świata w piłce nożnej, a jak wszyscy już doskonale wiedzą, na nich może zabraknąć naszego głównego obrońcy stopera Kamila Glika. Uszkadzając swój bark, dość niefortunnie, zapewne wyeliminował się z najważniejszego turnieju czterolecia… Życzę jednak tego co spotkało nas 7 lat temu… skutecznej terapii, odrobiny szczęścia i pełnej mobilizacji! Być może za kilka dni będzie wiadomo coś więcej… powodzenia !
Tagi: fizjoterapia felieton
Nie będę ukrywał, że od początku okresu szkoły licealnej planowałem zostać fizjoterapeutą. Po co o tym wspominam? Po to aby móc znaleźć w sobie nie tylko „zwykłego” wykształconego pracownika, ale również „pasjonata” swojego zawodu i swojej wymarzonej pracy. Ja również w sytuacji wyboru kierunku studiów zadawałem sobie to magiczne pytanie: „Co będę robił zawodowo gdy ukończę szkołę?”. Od najmłodszych lat uprawiałem sport w szeroko rozumiany sposób, bardziej zawodowo – pływanie; zaś amatorsko - piłkę nożną, czy wszechobecną w moim rodzinnym mieście - koszykówkę. I to stąd urodził się pomysł, aby swój zawód oprzeć na zainteresowaniach z dzieciństwa, czyli sporcie. Wtedy również wybrałem kierunek studiów, jako zawód który przyniesie mi szczęście we własnym życiu. Powiedziałem sobie: „Będę fizjoterapeutą w swoim klubie z rodzinnego miasta”. Akurat dotyczyło to drużyny koszykarskiej – Anwilu Włocławek. Los tak chciał, że nie udało mi się trafić do tego konkretnego klubu, gdyż na studia magisterskie i układanie swojego prywatnego życia „wylądowałem” w mieście Wrocław. Początki były trudne. Niepełne wyższe wykształcenie, brak doświadczenia i perspektywa szukania pracy w obcym mieście… Zapytacie się po co on o tym wszystkim pisze? A otóż po to, by opowiedzieć historię znalezienia się w klubie, w którym spotkało mnie tak wiele niesamowitych historii i nieprzewidywalnych zdarzeń. WKS Śląsk Wrocław – to potęga w wielu dyscyplinach sportowych. Piłka nożna, koszykówka, piłka ręczna, lekkoatletyka czy chociażby pływanie, do którego trafiłem również „trochę z przypadku”. To w tym klubie spotkało mnie właśnie to ciekawe zdarzenie… To klub, w którym byłem rzucony od razu na głęboką wodę. Dosłownie i w przenośni - na wodę, w której trenowali mistrzowie Polski, rekordziści Polski i olimpijczycy. To naprawdę trudne zadanie odnaleźć się wśród tak wybitnych osobistości i od razu mieć za cel: „Usprawnić tak szybko by nie trzeba było rezygnować z jakiegokolwiek treningu”. Zadanie piekielnie trudne, zwłaszcza jak na takiego „świeżaka” po studiach, ale jakże motywujące!
Powyższa motywacja to właśnie czynnik, który kierował mnie przy działaniu dokładnie 15 grudnia 2011 r. Płynąca wówczas sztafeta kobiet klubu WKS Śląsk Wrocław zdobywa srebrny medal Mistrzostw Polski! Pełna radość, szczęście i zdarte gardło od dopingu. Tylko to małe ale… płynąca na przedostatniej zmianie zawodniczka (specjalnie nie wymieniam jej imienia i nazwiska ze względu na brak akceptacji upowszechniania jej danych) dopływając do ściany, finiszując, niefortunnie zrobiła przeprost w stawie łokciowym. Niby powszechny uraz, lecz w tym przypadku niestety dość poważny. Po chwilowej euforii dostałem informację:, „Tomek! Leć coś się stało na wyścigu”. Szybko zabrałem ze sobą worek z lodem oraz spray do natychmiastowego uśmierzania bólu. Niestety , ból ogromny, wstępna diagnoza lekarska obecnego doktora na zawodach – możliwe złamanie kości przy stawie łokciowym. Informacja na tyle frapująca, że to był pierwszy dzień Mistrzostw Polski! A te mają potrwać jeszcze 4 dni. W jednej chwili wszystkie starty indywidualne jak i sztafetowe pływaczki mogą zostać odwołane… Tymczasem zawodniczka opuściła pływalnię karetką, udając się do najbliższego szpitala. Przyjęcie na SOR i przemijające minuty w oczekiwaniu na bezpośrednie przyjęcie. Minuty jakże smutne, ale i zarazem ciekawe ze względu na postawioną diagnozę. Mija pół godziny , godzina, aż ostatecznie zostajemy przyjęci na głębszą i dokładniejszą diagnozę. Wykonane zdjęcie RTG… i odczyt… ostateczna diagnoza… a u nas co raz wyższy puls i niespokojne kołatanie serca. „Nie ma złamania” – słyszymy. Pojawiają się pierwsze uśmiechy na twarzy, pozytywne myśli zaczynają powracać po niedawnych „czarnych chmurach”, które psuły nasz nastrój przez ostatnie kilka godzin. Tylko co dalej? Zapytać by się mógł każdy z czytelników. Od tego momentu zaczęła się ogromna walka z czasem, z własnymi słabościami, z milionami niewiadomych pytań i rozterek – „Co będzie dalej ze mną, czy jeszcze będę mogła pływać?”. Pytanie na tyle trudne, na ile trudny wydawał mi się to nie tylko przypadek medyczny, ale również psychologiczny. Wspólnymi siłami chcieliśmy tego powrotu. Ja wiedziałem, że z urazem sobie poradzę – w końcu byłem wykształconym fizjoterapeutą, ale nie wiedziałem na ile i jak szybko uda nam się usprawnić. Z drugiej strony nie wiedziałem, na ile moja zawodniczka będzie zmotywowana do wspólnej pracy. To był długi wieczór… powrót ze szpitala, szybki, bardzo późny posiłek…. i dalsza praca. O ile pamięć mnie nie myli sama terapia trwała do około 1-2 w nocy. Tak bardzo mi zależało na tym by moja zawodniczka mogła być już jako zdrowa, ale jeszcze na tych samych zawodach! Następnego dnia - cały 16 grudnia - starty zawodniczki decyzją trenerów zostały anulowane. To było za wcześnie na podjęcie próby ruchu! A co dopiero na przepłynięcie w pełnej mobilizacji i gotowości startowej! Wielkie szukanie pomocy wśród innych terapeutów… wyszukiwanie bardzo ciekawych technik usprawniania. Zapamiętana w szczególności ta wykonana przez znajomego terapeutę z AZS AWF Warszawy. Zapamiętana ze względu na towarzyszący ból zawodniczki i nieprawdopodobny szybki efekt terapeutyczny. Oczywiście konsultowana ze mną w celu możliwości łączenia jej z moimi zabiegami. 17 grudnia - główny dzień startów i główny wyścig indywidualny, na którym miała być walka o medale, a może nawet o Mistrzostwo Polski? Rywalki niezwykle groźne, już mocno utytułowane. „Nie ma co… trzeba próbować” – usłyszałem z ust mojej zawodniczki. Słowa na tyle niemożliwe i nieprawdopodobne, że po takim zdarzeniu zaistniałym 2 dni wcześniej, nawet najwięksi optymiści mogliby zastanawiać się nad jej startem. Czas rozgrzewki, pozostaje jakieś 2 godziny do startu… niestety… powrót z basenu z grymasem bólu na twarzy. Mówię: „Trudno… nie daliśmy rady, najwyżej się wycofasz”. Wtem usłyszałem: „Zaskoczymy, spróbuję popłynąć… ale bez użycia rąk…”. Moje zdziwienie było na tyle wielkie, że mimo, iż byłem byłym pływakiem, nie wiedziałem, że przepisy pozwalają płynąć dystans 50 metrów stylem grzbietowym bez użycia rąk. To było coś niezwykłego i fantastycznego, móc obserwować ten start i przepłynięty dystans na samych nogach! Uzyskany czas może nienajlepszy, ale dał przepustkę i awans do popołudniowego półfinału. Byłem taki dumny i podekscytowany ale i zarazem zaniepokojony. Co będzie dalej? Intensywny poranek po starcie i mnogość terapii do popołudnia, pozwoliły myśleć optymistycznie. Pierwszy start, półfinał… oglądając wyścig widziałem tą ogromną niepewność. Pamiętam jak euforycznie powiedziałem: „Jest….udało się!”. Moja zawodniczka, na moich oczach kwalifikuje się z 4 czasem do finału, płynąc już pełnym, pięknym, stylem. Po kilku godzinach regeneracji i oczywistej odnowy biologicznej przyszedł czas na finał. Finał, który 3 dni wcześniej był praktycznie punktem pewnym w jej programie startów. Tego dnia ten finał, był nie tylko rywalizacją sportową, ale w dużej mierze rywalizacją psychologiczną i chęcią wyjścia z beznadziejnej sytuacji zdrowotnej. Niestety finał zakończony, podobnie jak półfinał na 4 miejscu , najbardziej nielubianym przez sportowców. Nie psuło nam to jednak humorów, a każdy kolejny start to była wielka radość i entuzjazm, związany z przekroczeniem ogromnych barier i niedogodności losu. To była niezwykła lekcja pokory, ale również nauka cierpliwości i pełnego zaangażowania ze wszystkich stron. Ta historia, być może będzie dla Was ogromnym „kopniakiem motywacyjnym”, aby to co robimy przynosiło nam sukces, satysfakcję i dumę!
Pisząc ten felieton jesteśmy u progu Mistrzostw Świata w piłce nożnej, a jak wszyscy już doskonale wiedzą, na nich może zabraknąć naszego głównego obrońcy stopera Kamila Glika. Uszkadzając swój bark, dość niefortunnie, zapewne wyeliminował się z najważniejszego turnieju czterolecia… Życzę jednak tego co spotkało nas 7 lat temu… skutecznej terapii, odrobiny szczęścia i pełnej mobilizacji! Być może za kilka dni będzie wiadomo coś więcej… powodzenia !
Tagi: fizjoterapia felieton